niedziela, 29 czerwca 2014

Rozdział VI

Obudziwszy się rano, Michaela przy mnie nie było. Siedział w kuchni. Miał nie za wesołą minę. 
-Hej- powiedziałam cicho. 
-Hej. 
-Coś się stało?
Westchnął. 
-Muszę wyjechać. Na jakiś tydzień. 
-Ou...
Może wam się wydawać, że tydzień to mało ale dla mnie było to cholernie dużo. 
-A tak, nawiasem mówiąc, dostałaś zaproszenie. 
-Ja? Od kogo?
-Tego nie wiem. Lepiej sprawdź. 
Otworzyłam kopertę. To było zaproszenie na konkurs hip-hopowy dla duetów. Chciałabym, żeby Michael ze mną poszedł, ale w takim wypadku muszę wziąć Chrisa. 
-Kiedy wyjeżdżasz?- zapytałam smutno. 
-Jutro. Nie będzie mnie do następnej soboty wieczorem. 
-Czyli nie przyjdziesz na konkurs?
Spojrzał na mnie z wyrzutami sumienia. 
-Wybacz mi...
-Nie... Nic się nie stało... To skoro wyjeżdżasz... Pójdę się lepiej spakować. 
-Pójdziesz do domu?
-Tak będzie najlepiej. 
Bez słowa poszłam zabrać swoje rzeczy. Zostawiłam na wierzchu tylko te, które będą potrzebne mi dzisiaj i jutro rano. Potem zadzwoniłam do Chrisa. 
-Cześć Rose. 
-Cześć Chris. Mam taką sprawę. Będziesz moim partnerem w tańcu? Zaprosili mnie na konkurs hip-hopowy ale muszę mieć partnera. 
-Jasne. Ty mi pomogłaś już nie raz. W końcu muszę ci się odpłacić.
-To umówmy się na jutro wieczorem. Okej?
-Tak, jasne. To do zobaczenia. 
Kiedy zeszłam do Michaela, usiadłam naprzeciw niego i spojrzałam smutno.
-Chris zgodził się ze mną tańczyć...
-To dobrze... Wybacz, że cię tak zostawiam...
-Spokojnie. To tylko tydzień...
-Owszem. Wiesz, że będę tęsknił, prawda?
-Wiem. Ja też będę.
Przez resztę dnia spędzałam czas z Michaelem. Chciałam się nim nacieszyć, zanim wyjedzie. Koło siedemnastej, przypomniałam sobie o jednej rzeczy.
-Mike?
-Hm?
-Chris ma trening.
-Tak? A co trenuje?
-Boks. Miałam iść mu dopingować...
-To na co czekamy? Idziemy.
Pojechaliśmy na salę, gdzie odbywały się treningi Chrisa. Jego trener zaczął mówić.
-Dzisiaj zamiast ćwiczeń, będziecie walczyć między sobą. Chris, Josh. Wy pierwsi.
Obaj założyli rękawice i ochraniacze, po czym z głośników zaczęła lecieć muzyka.

Podnosisz gardę, zaciskasz pięści
Zaciskasz zęby, jesteś zawzięty
Wiesz co cię kręci i wiesz co napędza
Kochasz, gdy czujesz tą krew na swych zębach
Przeciwnik pęka, niszczysz go wzrokiem
Przez całe życie tu, pod jednym blokiem
Czujesz to w sobie i wiesz co potrafisz
Poszedłbyś w ogień dziś za swoich braci
Trud ciężkiej pracy, lata treningu
Wszystko to po to, by stanąć na ringu
Mnóstwo wysiłku i setki wyrzeczeń
Wiosna czy zima, czy lato, czy jesień
Wiesz co Cię niesie i co płynie w żyłach
To już nie krew, to adrenalina
Gong i zaczynasz, i wybuchła wojna
Pytanie tylko, czy dotrwasz do końca? Ej.


Nieważne gdzie, nawet gdy będziesz sam
Trzymaj gardę wysoko i po prostu walcz, walcz, walcz
Nawet, gdy czujesz strach, albo już nie masz sił
Musisz dotrwać do końca, choćbyś miał tu paść na ryj. x2


Nie masz już sił, serce Ci stuka
Masz na otuchę te słowa od Z.B.U.K'a
Dla mnie to sztuka te słowa na bicie
Mówię to głośno, rap to me życie
Dla Ciebie życie to walka, treningi
Spocone sale i błyszczące ringi
Dla mnie linijki, to studio, mikrofon 
Kiedy nagrywam to czuję się sobą
Nie zawsze spoko, czasem się nie chce 
Albo na trening, albo na sesję
Czujesz i wiesz, że warto to robić
Po to żeś w końcu się chyba urodził
Przeciwnik schodzi, hejter odpada
Od razu nokaut, nie ma co gadać
Taka jest sprawa hardcore bez lipy
Livio the fighter talent z ulicy


Nieważne gdzie, nawet gdy będziesz sam
Trzymaj gardę wysoko i po prostu walcz, walcz, walcz
Nawet, gdy czujesz strach, albo już nie masz sił
Musisz dotrwać do końca, choćbyś miał tu paść na ryj. x4

Przeciwnicy trzymali gardę. Chris zaczął zadawać ciosy. W brzuch, twarz, pierś. Jego przeciwnik tylko się cofał pod wpływem odrzutu i siły uderzeń. W końcu powalił go na matę. Potem spokojnie wracaliśmy z Mikiem do domu. Nagle wyszedł zza rogu ten chłopak, którego pokonał Chris.
-Twój kuzynek mnie zlał. Teraz mu się odwdzięczę i zleję jego kuzyneczkę
Mike wystąpił naprzód.
-Po moim trupie.
-Nie ma sprawy, królewiczu.
Zanim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, Mike uderzył parę razy go w szczękę i brzuch, po czym wziął mnie za rękę i pobiegliśmy do domu.
-Nic ci nie jest?- zapytał.
-Nie. Chyba nie.
Wieczorem usiedliśmy w salonie. Musiałam w końcu zacząć ten temat.
-Michael. Sądzę, że powinnam już wrócić do domu.
-Jesteś tego pewna?
Kiwnęłam głową.
-Więc dobrze. Nie będę cię zatrzymywał. Pomogę ci się spakować...
Kiedy zabrałam już wszystkie swoje rzeczy, Mike odwiózł mnie pod dom. Stanęłam przed drzwiami i westchnęłam.
-Rose? Wszystko w porządku?
Odwróciłam się. Nic nie było w porządku. Byłam dla niego ciężarem. Musiałam to zakończyć.
-Tak, ale... zrozumiałam, że przeze mnie masz tylko kłopoty. Chyba powinniśmy o sobie zapomnieć...
-Rose, znam cię i wiem, że coś ukrywasz. O co tak naprawdę chodzi?
Miał rację. Wcale nie to miałam na myśli. Tak naprawdę powód był inny. Przywiązywałam się do Michaela. A nawet więcej. Chyba zaczęłam się w nim zakochiwać... O nie! Nie możesz się w nim zabujać. Podszedł bliżej. O jacie. Ale śliczne oczy... Rose, do cholery! Otrząśnij się!
-O nic nie chodzi- skłamałam- Tylko przeze mnie ciągle masz jakieś problemy. Lepiej będzie, jak... zerwiemy kontakt...
Chwila ciszy. Nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Patrzyłam więc w chodnik.
-Naprawdę tego chcesz?- zapytał z nutą smutku.
-Nie chcę, ale to konieczne... Zrozum mnie...
-Rozumiem. W takim razie... żegnaj Rose.
-Żegnaj Mike.
Wpadłam mu w objęcia. Poczułam ciepło bijące z jego ciała. Objął mnie mocno w pasie i wcisnął nos w moją szyję. Nagle parę łez skapnęło na moje ramię. Ja również się popłakałam. Wzajemnie moczyliśmy łzami swoje ubrania.
-Zawsze będę o tobie pamiętał- wyszeptał.
-Ja o tobie też...
Odsunął się ode mnie i pogłaskał po policzku, ocierając łzy. Odwróciłam się napięcie i weszłam do domu. Nie chciałam, abyśmy oboje cierpieli. Nagle z kuchni dobiegł mnie głos:
-Rose?
-Tutaj, tato.
Kiedy mnie zobaczył, podbiegł i mocno mnie wyściskał. Zauważyłam, że strasznie się zapuścił. Był nieogolony i miał na sobie podarte jeansy i stary podkoszulek. Miał zmęczone oczy. Całe zaczerwienione. Wywnioskowałam, że ostatnimi czasy nie sypiał za dobrze. 
-Córciu, przepraszam za wszystko. Naprawdę starałem się ciebie stamtąd wyciągnąć...
-Rozumiem tato. Nie jestem zła...
Po chwili niezręcznej ciszy, tata odrzekł:
-Wyprowadzamy się. 
Spojrzałam na niego zdziwiona.
-Słucham?
-Przeprowadzamy się. Spakuj swoje rzeczy. 
-Ale tato...
-Nic już nie mów. Wiem wszystko. Nie chcę, żeby to miejsce źle ci się kojarzyło. 
-Ale co z tańcem, koszem... studiem?
-Spokojnie. Wszystko się ułoży. Nie martw się. 
Zanim zdążyłam coś powiedzieć, pobiegł na górę i zniósł swoje walizki. 
-Na co czekasz? Leć pakować rzeczy. 
Poczłapałam do pokoju i sięgnęłam torby z szafy. Zaczęłam układać w nich swoje ubrania. Kiedy ostatnia szafa była już pusta, spojrzałam ostatni raz na pusty pokój. "Więc tak to będzie"- pomyślałam. Wsiedliśmy do auta. Usiadłam na tylnym siedzeniu razem z Maksem. Po pół godzinie zaczęłam zasypiać. Położyłam się i objęłam mojego psa ramieniem. Tak jak sądziłam, śnił mi się Michael. Akurat, kiedy zbliżył swoją twarz do mojej, musiałam się obudzić. 
-Już jesteśmy- odrzekł tata. 
Przetarłam swoje zaspane powieki.
-Długo spałam?
-Jakąś godzinę, a co?
-Nic. Tak tylko pytam.
Szczerze? Cholernie chciałam wracać do domu. Do przyjaciół. Do Michaela... Do tej szarej rzeczywistości. Chociaż niedawno ktoś ją ubarwił. Zgadza się. Mike był aniołem, którego przysłało mi niebo. A na dodatek jakim ślicznym i utalentowanym. Tata zaprowadził mnie do pokoju. Rozpakowałam się i poszłam pozwiedzać ogród. Za domem stał drewniany budynek. Weszłam do niego. Co się okazało? To była stajnia. W siedmiu boksach stały konie. Nagle wszedł ojciec. 
-Podobają ci się?
-Są piękne.
-To prezent dla ciebie. Jeden boks na końcu jest pusty. Tak na wszelki wypadek. 
Przeszłam się po stajni. Po kolei stały: Perun, Hermes, Kaszmir, Nathan, Luna, Ramzes i Zeus. Zeus spodobał mi się najbardziej. Był to czarny mustang. Miał lśniącą sierść i grzywę. Pogłaskałam go po pysku.
-Śliczny jesteś.
Wzięła mnie nagle ochota na jazdę. Osiodłałam Zeusa, założyłam toczek i wyjechałam na łąkę. 
-To co Zeus? Galop?
Zareagował entuzjastycznie. Popędziłam go łydkami i już byliśmy w galopie. Był coraz szybszy i szybszy, aż zamienił się w cwał. Jechałam w pół siadzie. Po piętnastu minutach dojechaliśmy nad jezioro. Usiadłam na brzegu i puszczałam kaczki. Czyli to koniec, a jednocześnie początek tego wszystkiego? Dobijał mnie fakt, że już nigdy nie zobaczę Michaela. Po policzku spłynęła mi łza. W odbiciu wody widziałam jego roześmianą twarz. Moje życie straciło sens...